Potomek jakość śniegu ocenił tydzień temu, a w środę jeszcze polował na co większe zaspy podczas spaceru po łąkach (to taki bonus na blokowisku, niby osiedle, ale w zasięgu wzroku mamy pola i łąki. I oby nikt szybko tych terenów nie sprzedał). Jeszcze tylko muszę przygotować bajeczkę o zmotoryzowanym Mikołaju, bo sanie z reniferami jakoś nie przejdą i jakoś bez tej zimy przeżyjemy. Sanki i narty schowałam w piwnicy, więc może sobie o ich istnieniu nie przypomni. No w końcu mamy globalne ocieplenie, to po co komu śnieg?
A poniżej zdjęcie potomka z zeszłej niedzieli podziwiającego pierwszy śnieg ok. ósmej rano z parapetu (o wątpliwej urodzie, ale za to wytrzymującego ciężar Potomka, więc o jego zmianie jeszcze nie myślę) mojej prywatnej sypialni. Bo przecież nie ma lepszego miejsca do zabawy niż sypialnia rodziców o wczesnej godzinie porannej podczas weekendu. Ok, nie marudzę. Przynajmniej nie robi regularnych pobudek o piątej nad ranem, jak to mają w zwyczaju dzieci z innej serii produkcyjnej:)

PS: Przypuszaczam, że takim anty-śniegowym postem mogłam narazić się tej części populacji, która bez śniegu nie potrafi żyć. Korekta: śnieg jest wspaniały, kiedy nie muszę wychodzić z domu;)